SZUKAJ
Norwid
Norwid Chrześcijanin

Bransoletka

   

BRANSOLETKA

LEGENDA DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU

 

 

              DO  A. Z.

              DEDYKACJA

 

Ileż to razy? dobry mój Antoni,

Z mężem poważnym chodziłem pod ramię,

W mieście, którego lew i lilia broni,

A Danta szukasz, czy nie spotkasz w bramie:

Sztuka tam, pomnisz, od Religii idzie,

Jako posłane na przechadzkę dziecko,

A pospolita rzecz - o! czasów wstydzie -

Z murów wygląda święcie i szlachecko!

 

Ileż to razy więc, w Florencji onej,

Pamiętasz, szliśmy, rzeczy mówiąc pewne,

Które nie mają treści naznaczonej,

A jednak całe są i długo rzewne.

Nie zapodziewa ich wola człowieka,

Ni czas - lecz, owszem, odpomnień są skłonne,

I myśl dosnuwa je, lub dosnuć czeka,

I brzmią w powietrzu jak znane podzwonne.

 

Takim to treściom na pamiątkę szlę ci

Dziewiętnastego wieku tę legendę;

Starszych niech zbudzi, ukołysze dzieci,

A szczęśliw będę - - - - - - - - - - - - - - -

 

                   C. N.

 

 

 

         BRANSOLETKA

 

                   I

Poważny ów przyjaciel mój stał przy mnie w oświeconym z lekka ośmiokątnym salonie, kędy muzykę z dala słychać było i szelest świeżych szat niewieścich.

A od pół widny obraz stary wisiał przed nami, wyobrażający, jako Zbawiciel łamie chleb, między dwoma siedząc uczniami w gospodzie przydrożnej.

Podobny temu jest obraz spod Rembrandtowskiego pęzla wyszły;

Ten wszelako, czyli kopią, czyli oryginalnym był utworem? - nie zastanawiałem się.

Ja milczałem, on mówił, iż życiem znał świat, i znał ludzi, i znał osoby, a żywotem i wiekiem znał człowieka i prawdę. A mówił mi właśnie o istocie czynu odważnego, który niedawno miejsce miał, i stąd przyszło cieszyć się rozmową o wielkich pięknościach prawdy żywej i jako bogatym jest dramatem życie tego lichego zlepka, który doczesny jest co chwila, a wieczny zawsze.

I kiedy rozmowa tak się miała, usłyszeliśmy poza nami jedwabiów szelest i wstążek wiew, a wachlarz musnął po powietrzu w stronę naszą od rąk pięknej osoby, wieku mniej niż średniego. Ta zaś, jakoby myląc się, wbiegła do mdło oświeconego salonu, gdzie z nim mówiłem - za nią inne damy strojne i mężczyźni zjawili się - i przebiegło to wszystko drzwiami drugimi, jakoby nas nie widząc.

Skoro zaś poglądałem za nią, albowiem była piękną i gest miała wielce szlachetny - on rzekł mi, bynajmniej nie robiąc tajemnicy: "To jest Eulalia", a ja czekałem dalszych słów, ufając wiadomości jego, i dałem to uczuć, że czekałem, ciekawym będąc, kto jest taka piękna osoba?

- Jest to Barbara herbu Strzemię - dodał, a ja milczałem jeszcze uporniej, on zaś mówił:

- Imię Barbary świętej wniosła ona była na świat, ale że pod owe czasy romans był sławny, do którego Eulalii nazwę autor przywiązał - ten romans w listach był - romanse w listach pisywano dawniej stylem wybornym...

To kiedy on mówił i coś więcej, czego dosłyszeć trudno było, muzyka zabrzmiała bardzo hucznie, ja zaś rzuciłem okiem w drzwi, gdzie, jako piękne fale słońcem zachodnim oświecone, widać było tańczących i tańczące.

I nie taiłem wcale, owszem, powiedziałem mu: "Szukam Eulalii, ażeby przypatrzyć się lepiej tak pięknej osobie."

A on, jakoby ciągnąc dalej niczym nie przerwane opowiadanie:

- Edgara - rzecze - albowiem kiedy bierzmowania przyszedł czas i obchód, wzięła imię Edgary dla owego Edgara herbu Strzała, który to jest bardzo znanym młodzieńcem. Barbara zatem - rzecze - jest niezawodnie jedną z najpiękniejszych i najmilszych w stolicy osób.

I dotknąwszy ramienia mego poprowadził mię ku drzwiom, a przy ramie ich marmurowej wyginało się złocenie krzesła, na którym spoczęła Eulalia, odczepiając więdnący kwiat czerwonego lauru od piersi swoich.

Skoro zaś powiedział jej nazwisko moje, skłoniłem się lekko i mówiliśmy.

A rozmowa była: że tak świetnej i hucznej zabawy zaprawdę przez cały karnawału ciąg nikt nie widział - lecz to właśnie dlatego wydarzyło się, iż post się zbliżał.

Wszakże, ile należy w rozmowie pierwszej, mówiłem dosyć z Eulalią, a kiedy Edgar, zbliżywszy się, dorzucił słowa swoje, doczekałem zamknięcia treści i ustąpiłem.

I nie myśląc nic, wszedłem do onego mdło oświeconego ośmiokątnego salonu - poprawny pisarz nazwałby go komnatą - w salonie tym, czy komnacie tej, usiadłem, na obraz patrząc Rembrandtowskiego stylu, i rozmyślałem o udatności światło-cienia, tudzież o tym, jako on potoczny - że nie powiem: gminny - wyraz twarzy pewnego podróżnego, chleby łamiącego, przemienia się i chrystusowieje.

A potem owe rzeczy, które właśnie mówiłem z Eulalią, przyszły mi na pamięć, i że kończy się karnawał hucznie, gdyż post zbliża się.

Lecz nie zaniedbałem wcale i to w pamięci mieć wkreślone, że osoba, której przedstawiony byłem, zowie się - i tu po wielokroć zmięszały się nagle wszystkie wrażenia moje.

Aż wyjaśniłem sobie stanowczo, iż przez chrzest święty, dla romansu w czasie narodzenia się jej popularnego, jest ona Eulalią, a przez sakrament bierzmowania, dla Edgara herbu Strzała, Edgarą, i że na dzień Barbary świętej na świat ten przyszła osoba tyle piękna, a którą by więc w innym względzie po prostu Barbarą nazywano.

Potem, iż post - czyli czas sakramentu pokuty - zbliża się, myślałem; tudzież, jako karnawał zamyka się - a myśląc tak, było już jakoby dobrze po północy i mieć się zaczynało ku porankowi.

I patrząc na ów Rembrandtowski pęzel, rozważałem o światło-cieniu sztuce, albowiem powiedzieć by można bez wahania się, iż do Rembrandta nikt, nawet i Rafael sam, nie znał światła. Linię znał Rafael jako nikt nigdy nie znał i nie pozna jej - ale światło jego jest światłem wcale bezżywotnym. Rembrandt zaś odkrył i objawił głęboką światła tkliwość i mistyczną logikę.

A to myśląc, było nieiwele już do pierwszych zarania chwil, więc wyszedłem i chłód mię objął, na skroniach wrażliwie czuć się dając i otrzeźwiając oczy moje - a ja szedłem.

 

 

 

                        II

 

I kiedy tak szedłem, to przez schody szerokie tam i owdzie, to znowu przez sień marmurem w czarne i białe słaną kwadraty, pusto było dokoła i coraz mniej muzykę słyszeć mogłem, a raz po raz niecierpliwego konia stąpanie i poklas podkowy o bruk słyszeć się dawały od dziedzińca.

Gwiazd ostatnich spojrzenia blade zagasały, ale widoczne były jeszcze, gdzie nie przykrył je obłok, długi, szary, bardzo na niebiosach obwiśnięty, jak dzikiego gołębia bywają skrzydła.

Służący jeden przeszedł wolno koło mnie, niosąc świecznik z zagaszonymi świecami, a niektóre złamane były.

Przekleństwo jedne zniecierpliwionego woźnicy doleciało mię - - szedłem w ulicę.

I idąc, kiedy spojrzeć chciałem na zegarek mój, która godzina?- zatrzymałem się, a oto u obuwia mego spostrzegłem leżącą bransoletkę, która złotym kołem świeciła się, jak owe koła złote nad skroniami świętych w sztuce bywają używane - więc, podnosząc przedmiot, pomyślałem: "któraż święta zgubiła chwałę swoją? - "

Po czym, zobaczywszy, iż była prawie piąta godzina z rana, uważać począłem przedmiot znaleziony.

Dwa złote rogi-obfitości, bodźcami swymi na zawiasę związane, czyniły dwa półkola bransoletki, a paszcze rogów onych, jako paszcze potworów, dzierżyły diamentowymi zębami tarcze dwie.

I tarcze te zamykały się, i był na jednej Edgar, a na drugiej napis Eulalia.

Więc nie miałem uczucia ciekawości, czyją znalazłem zgubę, i szedłem ulicą pustą, a stawało się widno.

Dwukołowy wóz jeden ogrodnika na targ jadącego przeszedł do pół ulicy i obrócił się w stronę przeciwną.

Z gasnącą latarką i długim hakiem w ręku szedł kilkoletni śmieciarz, a opodal stał kosz jego niepełny - hak był sporszy od wieku i sił chłopca, a chłopiec blade miał oblicze, jako kamienie bruku wapienne, po których szedłem.

Ulicę tę całą przemierzyłem krokami mymi i zamknięte widząc gospody wszystkie, pomyślałem: "Oto przejdę na lewo około ogrodu zamożnego jednego obywatela, którego znałem i lubiłem, bo był poetą. Będzie mi przyjemnie opodal siedziby miłego człowieka przechadzać się, aż godzina śniadania w mieście się zbliży."

I tak uczyniłem - ale szedłem bez nakreślonego ściśle planu - owszem, drogą obłędną i zaułkami mało uczęszczanymi.

A tam, gdzie murów starych resztki z nie podokończanych uroszczeń współczesnej architektury wyglądają - a tam, gdzie uliczka wąska ma być na szerszą przemieniona, usłyszałem dzwonek raz po razu odzywający się i zobaczyłem dwie służebne z koszami w ręku podążające w stronę, skąd dzwonek brzmiał. I zobaczyłem po chwili purpurowy niegdyś baldachim w kształcie kardynalskiego parasola, resztką złocenia świecący - pod nim szedł w komży białej proboszcz i niósł Eucharystię do chorego - parę osób uklękło i ja uklękłem - szliśmy w stronę Bożą.

A pod onym niegdyś purpurowym baldachimem najświętsza z dotykalnych i niedotykalnych na świecie rzeczy i istot, kruszyna obecności Bożej, szła w gwieździe srebrnej, płótnem obwiniętej czystym, jakoby tam był pochód króla wygnanego i ostatniego jakiego z panujących - albowiem purpury resztka i złoceń resztka, i poczet idących lichy był.

I tak idąc niewiele drogi, weszliśmy do bardzo niskiej sieni, gdzie niewiasta z gminu, silna, acz wieku podeszłego, wyszedłszy na spotkanie, klękła - potem obnażoną po łokieć ręką otarła łzy i wychyliła się z nami do izdebki mającej podziemia podobieństwo, ale utrzymanej czysto. A było to, jak poznałem zaraz, mieszkanie śmieciarza miejskiego i ojca onego pacholęcia, które spotkałem był niewiele czasu przedtem z za wielkim hakiem i koszem na lata jego.

Tedy, uwielbiwszy Boga i domówiwszy litanii, miejsce miał obrzęd Sakramentu ostatniego olejem świętym namaszczenia, po czym zbliżyłem się do łoża chorego, który zwątpił dla Boga, bo jakoby myślał, iż wstanie z łoża swego, i widziałem, że mówić chciał, ale sił nie mając, uśmiechnął się i zasnął.

Żona onego wyszła za mną, a kiedy około jałmużny coś nadpowiedziałem, mówiła mi, że rzemiosło zaprawdę niskie jest, wszelako przy zdrowiu i pracy wcale im starczy. I było mi przykro, iż, jakkolwiek zręcznie do onej jałmużny brałem się, uprzedzono mię - i pomyślałem.

A dobywszy z kieszeni bransoletkę w nocy znalezioną, rzekłem: "Oto mąż wasz znalazłby był dziś rano tę rzecz złotą, gdyby był zdrów, więc dowiedzcie się w mieście, czyja by była? I oddajcie."

Po czym wyszedłem.

Ale o czym myślałem! Bóg to wie! A kroki niosły mię po bruku ozłacanym gdzieniegdzie wynurzającymi się z chmur promieniami słońca rannego. Z wolna, z wolna, znalazłem się potem i w miejscu, skąd zboczyłem był za księdzem, wszakże poszedłem dalej.

Ogród był po mojej prawej ręce, a chodnik kamieniem równym słany szedł przy kratach tego ogrodu i kończył się u niewielkiej furty; tam gdy dochodziłem, znajomy mój miły zawołał mnie po imieniu, i obróciłem się zadowolony!

On zaś w rannym ubraniu swoim stał u furty, jak gdyby przechadzał się w ogrodzie i powracał śniadać do domu; miał w ręku kartki zapisane notatkami, bo był poetą.

Tedy poszedłem śniadać z nim, błogosławiąc kraj, gdzie o tej roku porze tak jeszcze pięknie bywa, i tłumaczyłem się, iż w ubraniu balowym o tak rannej dobie widzi mię, dodając, iż nie mniej rano czuwać zaczyna.

Ale on pokazał mi karteczki i o Jutrzence piękne wyrazy dodał - a potem kilka smutnych słów uronił, iż sen nie służy mu - a potem rzekł: "Poetą nie jesteś, więc nie wiesz tego", a ja piłem herbatę, mówiąc: "Jestże się poetą, czyli raczej tylko bywa się? -"

On zaś począł mi dziwnie piękne wiersze czytać, których słuchałem upojony, tym więcej iż były o miłości kobiety płochej; a skoro zachwycenie prawdziwe w oczach mych spostrzegł, zgniót one karteczki i już coś miał dopowiedzieć - gdy w liberii sutej jeden z służących jego wszedł.

Ale skoro wyszedł na powrót sługa ów, poeta skinął ku karteczkom w fotel rzuconym i chrapliwie zawołał: "Eulalia!"

I po chwili nauczony byłem, że Edgar herbu Strzała podarunki szlubne posłał już, że okowy złote miały być wziętę.

To wszelako słysząc, powiedziałem - nie taiłem, owszem wskazałem - który śmieciarz dziś zgubioną okowę taką znalazł, a przyjaciel mój porwał się z miejsca swego, bardzo stając się podobnym do Hamleta, i zawołał: "Złotem go osypię!" - a ja wyszedłem.

 

 

 

                        III

 

I wiele, wiele dni gdy przeszło, rozmyślałem raz o nocy onej, ranku, i o osobach, którym za tło ta noc służyła i ranek ów, zwłaszcza iż ubiegło, mówię, wiele czasu, a nie widywałem nikogo, bo chory byłem.

Aż gdy miałem się już nieco lepiej, poważny mój przyjaciel pewny przyszedł do mnie, i ten mówił mi różne rzeczy, których słuchałem.

Był to zaś czas postu, kiedy nie tańczą i kiedy kaznodzieje mówią w kościołach, a wiele dam po kweście chadza w ubraniach czarnych. Takie damy weszły już były i do mnie, przedtem niż przyjaciel mój nawiedził mię.

Ale kiedy mówiliśmy, zamiar robiąc słuchania słynnego kaznodziei, którego głos właśnie brzmiał co wieczór, wiele zbudowań szczerych czyniąc, i myślałem, że pójdę ówdzie pod gotyckim stanąć filarem, i stawał mi już w oczach filar ów wytryskający rzeźb kwiatami na podobieństwo onego Sacramentshaüschen w Norymberdze, który jest litanią płaczu - i wstępnie już byłem rozrzewniony wspomnieniem rzeczy tyle pięknej - otworzyły się naraz drzwi z hałasem, a poeta, wbiegając, rzucił mi się w objęcia i zawołał: "Omen - Omen!"

Potem mówił: "Edgar jest odrzuconym; podarunek przedślubny skoro ginie, ginie niepróżno!"

A ja, milcząc, słuchałem, i poważny przyjaciel mój, na którego poeta nie uważał, milczał także.

- Omen - Omen! - powtórzył - któż wie, ku jakim celom dramy służyć może kobiety płochość?

I dodawał głosem bardzo mocnym: "Płochość, która wszelako dojrzałym owocem kwiat swój zastępuje, jestże bo płochością?" - i coraz mniej określone sensem wołał słowa: "Płochość! Kokieteria! Eulalia!" - a tych wyrazów ostatnich gdy domawiał, ona weszła.

Weszła bardzo po cichu, w sukni czarnej jedwabnej, która szeroko łamała się gdzieniegdzie, a niejaki bankier miejski - bardzo szanowny człowiek - towarzyszył tej damie, tacę srebrną trzymając.

Więc ja wstałem i dobywszy pieniądz srebrny, położyłem - goście moi także dali na składkę.

Lecz Edgara nie było przy damie kwestę zbierającej - wieść albowiem krążyła, iż z gniewu mnichem chciał zostać!

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Potem wszyscy poszliśmy na kazanie - a te było: "O sakramentach w ogólności."

 

P.S. - Eulalia poszła za Bankiera i są szczęśliwi.

 

(koniec utworu)

 

 

 

 

 

 

Myślę, że są ludzie tyle odważni i prawdę miłujący, że nie zadrżą przed wiernym cieniem rzeczy, które widzą i których dotykają.

- napisał Norwid  (październik 1858) do Antoniego Zaleskiego wysyłając "manuskrypt" Bransoletki z dołączoną poetycką dedykacją dla przyjaciela, i w pewnym sensie jego ojca Ignacego (zmarłego w 1849), "poważnego męża".

"Legenda dziewiętnastego wieku" to w istocie niezwykły moralitet. Na kilku zaledwie kartkach uobecnia się siedem "sakramentów w ogólności" i dyskretna zachęta do spojrzenia na siebie, i wokół siebie.

Może warto z narratorem Bransoletki zrobić sobie "Florenckie rekolekcje"; zastanowić się nad "płochością" wyborów naszych i naszego otoczenia.

Pamiętając, że człowiek "doczesny jest co chwila, a wieczny zawsze", podjąć refleksję czy w frygijskim tańcu nie gubimy gdzieś "chwały swojej".

Czy kierujemy się "w stronę Bożą"; czy "chrystusowiejemy"?

Jestem nieprzyjacielem harmonii w kwestiach sumienia. (Norwid do M.Trębickiej, 8 kwietnia 1856)

góra strony
Do góry

| Strona Powitalna | Szukaj | Odnośniki |

Kontakt | Powrót |

Norwid Chrzescijanin
(wersja desktop strony)